Wychowuję „płatek śniegu”?

Kochamy nasze dzieci najbardziej na świecie, są dla nas najlepsze, najpiękniejsze, najmądrzejsze i jedyne. Subiektywnie mamy oczywiście jako rodzice prawo tak myśleć i czuć. Gorzej, gdy te odczucia chcemy uczynić obiektywną rzeczywistością. Narzucić swój zachwyt własnym potomkiem wszystkim wokół: ciociom, kuzynom, sąsiadom, kolegom szkolnym, nauczycielom i w ogóle wszystkim ludziom. „No bo przecież mój aniołek jest najkochańszy i najważniejszy. I należy mu się wszystko, co najlepsze” – myślą często rodzice, którzy w badaniach naukowych doczekali się już fachowego określenia: „rodzice-helikoptery”.
To ojcowie i – przede wszystkim – matki, którzy przedkładają potrzeby dzieci ponad wszystko inne. Nadmiernie lękają się o ich bezpieczeństwo i niepotrzebnie je wyręczają. Walczą, aby było im w życiu jak najlepiej, aby jak najmniej się utrudziły i aby wszyscy z automatu je lubili.

Mimo dobrych intencji rodziców gołym okiem obserwujemy coraz większe problemy wśród dzieci i nastolatków. W szkołach przybywa etatów pedagogów, psychologów i pedagogów specjalnych. A coraz więcej młodych ludzi, wychowanych przez nadopiekuńczych rodziców, nie radzi sobie w dorosłym życiu.
Już dekadę temu amerykańskie środowiska uniwersyteckie ukuły termin: „pokolenie płatków śniegu”. Płatek śniegu jest misterny i piękny, każdy jest wyjątkowy, niepowtarzalny. Tak widzi się dzisiaj wielu młodych ludzi, a rodzice to poczucie w nich wzmacniają.
Nie o to oczywiście chodzi, że mamy nie doceniać siebie, uważać się za kogoś gorszego. Obiektywnie każdy człowiek jest bezcenny i unikalny. Ale w przypadku dzieci wychowywanych jak przysłowiowe „pępki świata” owocuje to skrajnym indywidualizmem, nadmierną koncentracją na sobie i roszczeniowością. Do tego „śnieżynki” są delikatne jak płatki śniegu. Są przewrażliwione na swoim punkcie, nie znoszą krytyki. Łatwo je urazić, zestresować i wyprowadzić z równowagi. To pokolenie znacznie częściej niż ich rodzice i dziadkowie cierpi na rozmaite zaburzenia psychiczne.

Jak wychować dziecko, żeby czuło się wyjątkowe, ale nie ważniejsze od innych? Żeby wiedziało, iż może liczyć na naszą pomoc, ale przede wszystkim próbowało swoich własnych sił? A gdy pomoc dostanie, żeby umiało ją uszanować i docenić, a nie tylko domagać się dla siebie coraz więcej i więcej?
Przyznaję, w dzisiejszym, skrajnie indywidualistycznym świecie łatwe to nie jest i pewnie sama popełniłam na tym polu wiele błędów. Dziś ratunkiem jest dla mnie Słowo Boże i ewangeliczna wizja człowieka – nie jako samotnej wyspy, ale dziecka Bożego, które w Jezusie Chrystusie ma wielu braci i sióstr. To samo dotyczy moich dzieci – choćby były jedynakami, w rzeczywistości są cząstką wielkiej rodziny i mam je wychowywać do życia we wspólnocie, a nie lansowanym przez reklamy i filmy egocentryzmie. I to nie jest składanie moich dzieci na ołtarzu jakiejś szczytnej idei. To zwykły pragmatyzm – jakie dzieci sobie wychowamy, taki one zbudują świat i w tym świecie będą musiały żyć. Również wtedy, gdy nas już zabraknie. Jeśli kochamy nasze dzieci, powinno nam zależeć, żeby żyły w życzliwym i solidarnym społeczeństwie, w organizmie składającym się z wielu uzupełniających się i współdziałających części, a nie złożonym z samych „pępków” albo ulepionym z „płatków śniegu”. Taki świat byłby nie do zniesienia. Nie róbmy tego naszym dzieciom!

Uczmy je za to, że są wyjątkowe, tak samo, jak ich koledzy. Że mogą być kim chcą, jeśli włożą w to wysiłek i pracę. Że każdy jest ważny i potrzebny, ale nie ważniejszy niż inni. Że warto nawzajem sobie pomagać, bo to jest „Bogu miłe” i po prostu fajne. Uczmy je też, że ich pragnienia nie są najważniejsze. Są ważne, ale nie bardziej niż dobro drugiego człowieka. Więcej radości daje dawanie niż branie – nie pozwólmy, aby ta mądra sentencja w świecie naszych dzieci straciła rację bytu. MR

Loading